Wieczór w okolicach 4000 m npm.
Afryka,  Etiopia,  góry Siemen,  Podróże

Etiopia. Po raz pierwszy samotnie w Afryce.

Afryka zawsze mnie fascynowała. Przyciągała jak magnes. Wyjazd do Afryki miał w sobie coś z podróży w czasie. Było to obcowanie ze sposobem życia w jaki Europa żyła może w średniowieczu. Afryka wciągała mnie jeszcze mocniej kiedy poznawałem bliżej tych uśmiechniętych ludzi w kolorowych strojach, którzy nigdy donikąd się nie spieszyli. Kiedy wracałem do Europy, to trochę na zasadzie kontrastu, widziałem szare masy smutnych ludzi, którzy ciągle się gdzieś spieszą, mimo że mają już wszystko co do szczęśliwego życia potrzebne. 

Wcześniej Etiopię znałem z czarno-białych zdjęć przedstawiających wychudzone dzieci, obsiadane przez setki much, w latach osiemdziesiątych. Poza tym kraj ten był dla mnie wielkim znakiem zapytania. Postanowiłem kupić bilet i polecieć bez planu, gdzieś do czarnej Afryki. Podróże zorganizowane ograniczały mnie, nie dawały możliwości poznania danego kraju poza tym, co władze tego kraju chciały pokazać turystom, ewentualnie na czym mogły zarobić. A to niewiele miało wspólnego z prawdziwym życiem.

Tym razem pretekstem był dla mnie Wielki Bieg Etiopski, który odbywa się co roku w Addis Abebie.  Tak, jeszcze wtedy potrzebowałem pretekstu.

W Wielkim Biegu Etiopskim, każdego roku, bierze udział ponad 10 tysięcy biegaczy. Ja w roku 2015 zacząłem moją przygodę z bieganiem. Kiedy pewnego poranka wstałem z łóżka i dostałem od tego zadyszki, stwierdziłem, że czterdziestka to zbyt wcześnie, żeby zdziadzieć. Postanowiłem więc zacząć biegać. Bieganie było dla mnie wówczas równie abstrakcyjne jak fizyka kwantowa czy Bozon Higgsa. Nie byłem w stanie przebiec 300 metrów. Jesienią tego samego roku przebiegłem swój pierwszy maraton, a nawet próbowałem biegu ultra na 160 km. Zrezygnowałem jednak przed ukończeniem pierwszej setki. W każdym razie byłem pełen entuzjazmu do różnych biegów, więc listopadowy bieg w stolicy Etiopii bardzo mi pasował.

Addis Abeba

Najtańszą, a zarazem najszybszą opcją dotarcia do Etiopii okazał się samolot Ethiopian Airlines z Wiednia. To jedne z najlepszych afrykańskich linii lotniczych. Po 5 godzinach komfortowego lotu wylądowałem na dawnej ziemi cesarza Haile Selassie. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to wielkie ptaki krążące majestatycznie nad miastem. Orły? Sępy?

Zamiast afrykańskiego upału poczułem przyjemną rześkość. To zasługa sporej wysokości. Większa część Etiopii leży na płaskowyżu ok. 2500 metrów npm. Wyjątkiem jest położona w depresji pustynia Danakilska, która jest z kolei najgorętszym miejscem na Ziemi. W Addis Abebie w ciągu dnia, w słońcu potrafi być upalnie, jednak po zachodzie słońca szybko robi się chłodno, więc na wieczorne spacery koniecznie trzeba zabrać coś z długim rękawem.

Wsiadłem do, zdecydowanie już pełnoletniej, niebiesko-białej taksówki, jakimś cudem trzymającej się jeszcze w jednym kawałku. Sympatyczny kierowca zawiózł mnie do mojego hostelu. Mieścił się na jednym z nieoświetlonych wieczorami osiedli z wysokimi, betonowymi murami z drutem kolczastym na górze. Okolica nie zachęcała do wieczornych spacerów. Kierowca wjechał na ciasny placyk za metalową bramą, na którym ledwo udało mu się nawrócić. Pokój był całkiem przyjemny, w standardzie mniej więcej schroniskowo-europejskim. Oprócz mnie mieszkała w nim jeszcze ciągle wystraszona Chinka, która nie mówiła w żadnym języku prócz chińskiego. Porozumiewała się na migi i przez translator. Ten musiał przekręcać treść, bo załatwianie najprostszych spraw z gospodarzem zajmowało jej mnóstwo czasu.

Pasta-Party w Hiltonie

Wieczorem tego dnia, wybrałem się do centrum Addis, odebrać pakiet startowy na bieg, w miejscowym Hiltonie. Kilometrowe przejście przez nieoświetlone osiedle za każdym razem podnosiło mi poziom adrenaliny. Świeciłem telefonem, by nie wejść na psa lub człowieka leżącego wprost na ulicy. Biegacze którzy zakupili pakiet startowy na bieg przez internet, otrzymali zaproszenie na „pasta-party” i spotkanie z samym Haile Gebrselassie, wielokrotnym mistrzem świata i pogromcą rekordów. Jak się później okazało, koszulkę uprawniającą do uczestnictwa w biegu można było kupić tu za równowartość kilku złotych, podczas gdy zakup on-line kosztował kilkadziesiąt funtów brytyjskich. Jedynym bonusem zakupu przez internet było właśnie uczestnictwo w przyjęciu makaronowym w przeddzień biegu. W prawdzie na makaron się nie załapałem, ale za to zrobiłem sobie selfie z samym mistrzem Haile Gebrselassie, o którym wtedy, prawdę mówiąc, nic jeszcze wtedy nie wiedziałem.

Na koszulce widniał rok 2008, mimo że był 2015. W obawie, że dostałem starą koszulkę, spytałem napotkanego Etiopczyka, czy może przypadkiem mają rok 2008. Zdziwił się, że pytam o tak oczywistą sprawę:

– Tak, przecież 11 września był nowy rok, więc już jest 2008
– A no tak… To jasne… Wiesz, tak pytam bo my mamy akurat rok 2015 – dodałem nie chcąc być uznany za kompletnego ignoranta
– Aaa, tak, słyszałem. Wy źle liczycie lata. Nie wiecie nawet kiedy się Chrystus urodził!

 
Wielki Bieg Etiopski

Rankiem obudził mnie śpiew dochodzący z kościoła etiopskiego, podobny do śpiewu muezina z minaretu. Jednocześnie w nozdrza wdarł się zapach świeżo prażonej kawy i palonych śmieci. Te dwa zmieszane zapachy zapisały mi się w pamięci jako zapach Etiopii.

Sam bieg okazał się raczej tanecznym pochodem, który czasem podbiegał kilkaset metrów. Atmosfera przywoływała mi na myśl karnawał w Rio. Tłum śpiewał, tańczył, biegł i przystawał w miejscach gdzie występowali muzycy. Były też punkty nawadniające. Kiedy zatrzymałem się na jednym z nich żeby się napić, ktoś wylał mi na głowę wiadro zimnej wody. Tego mi było trzeba!

Autobusem na północ 

Lokalny transport w Addis Abebie funkcjonuje w oparciu o mini busy, które jeżdżą na trasach 1-2 km. Nie jest łatwo pojąć sieć tych krótkich tras w chaotycznym, trzymilionowym mieście, ale kiedy mi się to udało, przemieszczałem się za grosze po całej stolicy. Na dworcu autobusowym kupiłem bilet na poranny autobus do oddalonego o 650 km na północ Gondaru. Już wcześniej, kiedy planowałem wyjazd do Etiopii, skojarzyłem Gondar z Tolkienem. Tym bardziej kiedy znalazłem w Etiopii także Shire, Bahir Dar, i Rohan. Najwyraźniej język i alfabet amharski inspirował go gdy tworzył języki i nazwy dla Śródziemia.

Wszystkie autobusy dalekobieżne ze stolicy Etiopii odjeżdżają o tej samej godzinie, czyli o świcie. Godziny liczone są od wschodu słońca. Jeśli umawiamy się z kimś na pierwszą, prawdopodobnie ma na myśli pierwszą godzinę po wschodzie słońca, czyli mniej więcej siódmą.

W tłumie ludzi na dworcu autobusowym trudno znaleźć ten właściwy, tym bardziej, że opisane są wyłącznie pismem etiopskim. Droga do Gondaru trwa 18 godzin z przerwami na obiad i kawę. A jak już przy kawie jesteśmy… Przygotowanie kawy zajmuje Etiopczykom znacznie więcej czasu niż reszcie świata. Ale efekt powala. Pani kawiarka najpierw moczy surowe, białe ziarna kawy. Później pocierając rękami usuwa łuski z ziaren i mokre wrzuca na patelnie. Przy okazji pyta jak mocno paloną kawę chcemy. Następnie ziarna trafiają do moździerza, gdzie tłucze je w drobny mak. Pozostaje ewentualne dodanie cukru i po zalaniu zimną wodą, dwukrotne doprowadzenie do wrzenia w miedzianym tygielku, podgrzewanym węglem drzewnym. Aromat i smak tak przyrządzonej kawy jest wyjątkowo gęsty, nie porównywalny z tym co w Europie podaje się jako kawę.

Na postoju, gdzieś w okolicy przełomu Nilu Błękitnego, poza świetną kawą można było zjeść lokalne przysmaki. Droga zjeżdża tu niezliczonymi serpentynami jakieś 2000 metrów w dół i po przekroczeniu Nilu wznosi się ponownie na płaskowyż, w równie kręty sposób. Postanowiłem tu spróbować patyczków, które sprzedawał młody Etiopczyk. Długo gryzłem, ale były tak twarde, że nie mogłem pogryźć. Dzieciak sprzedający patyczki patrzył na mnie wyraźnie robawiony. W końcu zlitował się:

– Patyczków się nie je. Patyczki się kupuje tylko po to, żeby mieć patyczek!

Moja ciekawość pozostała niezaspokojona. Dopiero w dalszej drodze poznałem przeznaczenie patyczków. Etiopczycy gryźli jeden koniec przez kilkanaście minut, w rezultacie otrzymując twarde, sprężyste włókna, a następnie używali jako szczoteczki do czyszczenia zębów.

W autobusie był też telewizor. Kierowca w wielkim turbanie uszczęśliwiał nas amharskimi komediami romantycznymi. Pierwszy raz widziałem taką reakcję na film. Pasażerowie śmiali się i płakali razem z aktorami. Czasem podnosiły się krzyki oburzenia. Emocje bohaterów filmu przeżywali jak własne. Chyba nie często mieli okazję oglądać filmy.

 

Gondar

W Gondarze jest kilka agencji oferujących wycieczki w góry Siemen. Część miejscowych jest… powiedzmy „przedstawicielami handlowymi” tych agencji. Żyją z doprowadzania turystów do siedziby agencji. Inna rzecz, że obcokrajowiec nie może iść tak po prostu w góry Siemen. Dla jego dobra, obowiązkowo musi opłacić sobie przewodnika. Przewodnik musi coś jeść w czasie pobytu w górach, więc musi opłacić też kucharza. Kucharz jest od gotowania, a nie noszenia prowiantu, zwłaszcza po górach. Trzeba więc opłacić muła. Muł sam nie pójdzie, potrzebuje poganiacza. Musimy więc opłacić poganiacza. Do tego skaut dla ochrony. Zazwyczaj to emerytowany wojskowy, który dorabia do utrzymania rodziny. Kilkudniowa wyprawa w góry Siemen robi się więc dość kosztowna. Wszystko to dla naszego dobra. A może naszych dóbr?

Byłem głodny , więc napotkany miejscowy zaprowadził mnie do baru na indżerę. Indżera to placek ze sfermentowanej mąki zboża teff (miłka abisyńska). Dzięki przewodnikowi rachunek wyniósł mniej więcej pięciokrotnie więcej niż gdybym przyszedł sam. Ale, jak się później okazało, to był „początek pięknej przyjaźni”.

Indżerę je się trzema palcami prawej ręki. Koniecznie prawej. Występuje w wersjach mięsnych lub warzywnych. W kawałek kwaśnego, zimnego placka bierze się farsz warzywny lub mięsny i wkłada do ust. Po początkowej złości z mojej strony, naganiacz ten został moim przyjacielem. To znaczy… wymusił to na nas nieco później inny napotkany Gondorczyk. Stwierdził, że mamy obowiązek sobie wybaczyć i się zbratać. Zgodziłem się z chęci przeżycia „bratania” po etiopsku. Jak się okazało, bratanie polegało na wkładaniu sobie wzajemnie do ust zimnego, kwaśnego placka, tym razem w wersji KITFO, czyli z surowym mięsem. Przypominało nieco naszego tatara, ale było piekielnie pikantne. Tłumaczyłem sobie, że to dla zabicia bakterii w surowym mięsie, przechowywanym bez lodówki, obsiadanym przez chmary much. Bratanie to odchorowałem jakieś dwie godziny później, spędzając w pozycji schylonej nad muszlą klozetową prawie całą noc. Miałem ten komfort, że w moim pokoju hostelowym była ubikacja. W Etiopii w barach nie ma ubikacji. Potrzeby załatwia się przed barem, wprost na ulicy. Dzień jaki został mi do wyjazdu spędziłem na oglądaniu zamku króla (Gondar był kiedyś stolicą Etiopii) i szwendaniem się po targu. Na targu leżały między innymi świetne łapki na szczury. O ich skuteczności miały świadczyć dwa dorodne okazy zakleszczone w łapkach. Moją głowę zaprzątała myśl, czy każdego ranka sprzedawca nastawia swoje łapki i zaraz ma okazy do prezentacji, czy też przez wiele dni nosi ze sobą martwe szczury. 

O wschodzie słońca wyjechałem na tydzień w góry Siemen.

Góry Siemen

Różnice między etiopskimi miastami i wioskami są kolosalne. Miasta przypominają częściowo miasta europejskie, podczas gdy wioski wyglądają jakby nie zmieniły się  od tysiąca lat. Można powiedzieć, że nie są skażone cywilizacją. Okrągłe, drewniane chaty z patyków, kryte słomą. Na dole zwierzęta, nad nimi śpią ludzie. Góral-Etiopczyk opowiadał, że kiedy do chaty wpada zgłodniały lampart, to bierze jakiegoś zwierzaka z dołu. Wprawdzie gospodarz mógłby go zabić, bo ma strzelbę, ale zastrzelenie chronionego zwierzaka jest równoznaczne z więzieniem, więc pozostaje mu patrzenie z góry, wraz z rodziną, na przebieg sytuacji. Zawsze to jakiś zamiennik telewizji.

W górach Siemen żyją Dżelady – endemiczny gatunek małp, zwany też małpą z krwawiącym sercem. Nie ma tu prądu, ani zasięgu telefonii komórkowej, nie wspominając o internecie. To były trudne dni dla uzależnionego od internetu Szwendacza. Stratę rekompensowały długie wieczory przy ognisku i noclegi w namiotach pod rozgwieżdżonym niebem. Miejscowi górale już pierwszego wieczoru postanowili nauczyć mnie swojej gry w kapsle. Zasady nie okazały się skomplikowane. Każdy gracz otwierał swoje piwo. Na spodzie kapsla były cyfry od 0 do 9. Ten kto miał najmniejszą cyfrę przegrywał i płacił za całą kolejkę. Kiedy dwie osoby miały taką samą cyfrę, następowała dogrywka. Każda kolejna runda wydawała mi się bardziej pasjonująca.

Ze szczytu Bwahit (4450 m), na który wszedłem ostatniego dnia, było widać najwyższy szczyt Etiopii – Ras Dashen. Jest wprawdzie o 100 metrów wyższy, ale droga na niego zajmuje kolejne dwa dni, więc zrezygnowałem z dalszej wędrówki. z zamiarem dojechania do granicy Erytrei.

W stronę Erytrei

Po nocy, w położonym przy głównej drodze Debark, kolejnym busem pojechałem do położonego na samej północy Etiopii Aksum. Przesiadka była w Shire. Autobus oczywiście był przeładowany, w środku ludzie, bagaże, kury, na dachu większe bagaże i większe zwierzęta. Znalazłem swój kawałek podłogi tuż przy kierowcy. Obok siadł ciekawy świata dzieciak, który ciągle mnie o coś pytał. Jego angielski kończył się na „heloł-hałarju”, więc gadał do mnie po amharsku. Nie rozumiałem ani słowa więc odpowiadałem mu po śląsku. Przegadaliśmy tak kilka godzin. Taka rozmowa ma wiele zalet. Można na przykład opowiedzieć historię swojego życia i nie zostać źle ocenionym. Później zafascynowało go robienie sobie zdjęć moim telefonem. Mnie z zamyślenia wyrwało dopiero ostre hamowanie. Przejeżdżaliśmy właśnie przez jakąś wieś i na drogę wyskoczył pies. Kątem oka dostrzegłem, że coś spada z dachu wydając przy tym przeraźliwy, meczący odgłos. Tak to jest, kiedy się źle przymocuje kozę do dachu…

 

Aksum

W Aksum trafiłem na podwójne święto. Aksuimici obchodzili przybycie Świętej Rodziny do Aksum, w czasie ucieczki do Egiptu oraz przyniesienie tu Arki Przymierza. Są święcie przekonani, że Arka spoczywa tu, w niewielkiej świątyni. Do świątyni tej można wejść, choć trzeba ustawić się w wielogodzinnej kolejce. Nie można w prawdzie zobaczyć samej arki, ale podobno jeśli ma się dużo szczęścia można zobaczyć samego strażnika Arki…

Poszukiwanie noclegu, w czasie tych niespodziewanych świąt, było nie lada trudnością. W końcu wylądowałem w prywatnym domu, brata jakiegoś napotkanego Aksumity. Nocami pracował on jako kierowca taksówki, a dokładnie trójkołowego tuk-tuka. Wtedy nie przeszło mi przez myśl, że dwa lata później sam zostanę kierowcą tuk-tuka w tanzańskim Dar es Salaam. Ale to już inna bajka. Do brata mojego nowo poznanego znajomego w nocy przyszli jego znajomi. Osiem osób, chłopcy, dziewczyny, skrzynka piwa, trawa. Zastygli w bezruchu kiedy otwarłem im drzwi. Nalegałem, żeby weszli i nie przejmowali się moją obecnością czy też chwilowym brakiem gospodarza, ale nie zdecydowali się. Trudno, zdarza się.

W samym Aksum poza świątynią Arki Przymierza jest basen królowej Saby. Makeda, bo tak nazywała się królowa Saby, spotkała się tu z królem Salomonem. Salomon, jak podają etiopskie źródła, był pod tak wielkim wrażeniem jej mądrości, że spłodził jej syna – Menelika. Menelik był pierwszym cesarzem Etiopii.

To jeden z powodów, dla których Hajle Selassie, który w linii prostej był potomkiem króla Salomona, został uznany przez Rastafarian za Mesjasza, a Etiopia za ziemię obiecaną. Heile Selassie nie potwierdzał ich wersji, ale też nie bardzo jej zaprzeczał. W końcu bycie uważanym za Mesiasza musiało być co najmniej miłe. Podarował więc Rastafarianom ziemię w okolicach Szaszamene na południe od Addis Abeby. Mogą tu bez ograniczeń uprawiać marihuanę na własne potrzeby. Sam Heile kazał tytułować się nad wyraz skromnie: Cesarz Haile Selassie I, Zwycięski Lew Plemienia Judy, Wybraniec Boży.

Będąc w prowincji Tigrai postanowiłem jeszcze zobaczyć skalne klasztory: Abuna Yemata Guh i  Gorgor Maryam. Żeby się tam dostać trzeba wspiąć się po pionowej skale. Asekuracją jest lina ze splecionych skór zwierzęcych, trzymana przez mnicha na górze. Zrezygnowałem natomiast z La Libeli, jako miejsca zbyt turystycznego.

Na kolejną wizytę zostawiłem sobie pustynię Danakilską i dolinę Omo zamieszkiwaną przez dzikie ludy Hamerów, Mursi, Karo i inne. Mam nadzieję, że kiedyś nastąpi.

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *