Młoda Berberyjka
Afryka,  Atlas,  Atlas Wysoki,  góry,  Maroko,  Podróże

Wioski Berberów w Atlasie Wysokim

Dzień Zero. Marakesz.

Jak długo mnie tu nie było? Cały Covid… Brakowało mi już tego wolnego świata.
Uwielbiam wracać w kręte i wąskie zaułki starego Marakeszu, bramy, przesmyki zagubione gdzieś w czasie. Znam na pamięć ten specyficzny zapach, a właściwie niepowtarzalną mieszankę różnych zapachów. Mniej lub bardziej przyjemnych.

Psy, koty, śmieci, odrapane tynki, nieletni handlarze haszyszu. Z każdą wizytą tu spotykam nowych, ale mówią wciąż to samo, od kilkunastu lat. Może chodzą do tego samego, starego Marabuta na nauki.

Jamaa dziś wyglądała jak wymarła. Może dlatego, że przyleciałem późno, a tu obowiązuje godzina policyjna. Trochę dalej od placu spotkałem jeszcze kilka kramów na kółkach, przy których kucharze wyglądali jakby właśnie się zwijali. Gdy wracałem jakieś pół godziny później wyglądali dokładnie tak samo…

Dzień 1. Przejście z Imlil przez przełęcz Tizin Mizik do przeszłości.

Berberyjskie wioski w Atlasie Wysokim stały się dla mnie celem ciekawszym niż okoliczne czterotysięczniki. Kiedyś przyjeżdżałem tu by wejść na Toubkal, Temesgidę, czy Ras Onourkin. Później raz, głównie z nadmiaru czasu, szedłem przez kilka dni dolinami, z Imlil do Setti Fatma przez zapomniane wioski Tacheddirt i Timmichi. Dopiero wtedy poznałem inny świat, w którym czas zatrzymał się kilkaset lat temu. Dzięki trudnej dostępności żyją własnym życiem.

Nie widać tu wpływu Arabów, ani Francuzów. Amazir (wolni ludzie) jak nazywają siebie Berberowie, mówią w języku archaicznym języku, zupełnie odmiennym od arabskiego. Obok arabskiego i francuskiego jest on jednym z języków urzędowych w Maroku. Specyficzny alfabet, którym jest zapisywany przypomina krzyżyki i kółka. Nie ma tu dróg, samochodów, bieżącej wody, czy ogrzewania. Nie wszędzie dotarła elektryczność.

Tym razem przyjechałem by pobyć w berberyjskich wioskach. Góry były tylko dodatkiem.

Wyprawa tu ma coś w sobie z podróży w czasie. Życie toczy się tu podobnie jak setki lat temu. Życie proste ale prawdziwe. Ciągle spotykam wioski, gdzie mieszkańcy patrzą na mnie jak na przybysza z innej planety. Są nieco zmieszani, zawstydzeni, ale ciekawi i życzliwi. Częstują mnie berberyjską herbatą, orzechami, jabłkami, na które w innych okolicznościach nawet bym nie spojrzał. Zawstydzone dzieciaki szybko chowają się w swoich lepiankach, by z ukrycia obserwować przybysza.

Osły ryczą, koty łapią myszy, barany i kozy cierpliwie czekają na odrobinę suchej, górskiej roślinności. Muezin nawołuje do modlitwy. Nikt się nie spieszy.

Berberowie nie płacą podatków. Po dłuższym tłumaczeniu pojmują o co pytam.

– Aaa tak, podatki, to taki haracz, który w miastach trzeba płacić. Nie, tu nie ma czegoś takiego. Król wie, że my nie mamy pieniędzy.

O covidzie też tu raczej nikt nie słyszał, o maseczkach tym bardziej.

Nie pierwszy raz pojawia się we mnie dylemat. Czy uchwycić na zdjęciu te roześmiane, szczere twarze, czy raczej być prawdziwie obecnym przy spotkaniu z nimi. Jedno wyklucza drugie. Robiąc zdjęcie mam wrażenie, że traktuję je jak małpy w zoo. Nie są wtedy dla mnie żywymi ludźmi, tylko ciekawym ujęciem. Brakuje w tym szczerego spotkania człowieka z człowiekiem. Kiedy zaś odłożę aparat,  tracę ujęcie, które pomaga mi przywołać później tą chwilę. Coraz częściej jednak rezygnuję ze zdjęć na korzyść obrazu, który zostaje w sercu.

Gospodarz mówi tylko kilka słów po francusku i arabsku, których ja nie do końca rozumiem. Porozumiewamy się głównie gestami. Prowadzi mnie na skraj wioski i patrzymy w rozległą dolinę, opadającą ku przyszłości.

– Patrz! Droga! Mówi z nieukrywaną dumą i radością.

Faktycznie kilka czy kilkanaście kilometrów stąd zaczyna się czarna nitka. Czuję, że kiedy tu dotrze, ten świat bezpowrotnie zginie.

– Patrz, samochód! Widzisz? Jedzie!!!

Mam wrażenie, że zaraz będzie skakał z radości jak dziecko.

Dzień 2. Wioska Tizi Oussem – schronisko Lepiney.

Nie miałem sprecyzowanego planu. Mogłem iść przez kolejną przełęcz do innej wioski, albo w dół doliny do cywilizacji (ta opcja oczywiście odpadła jako pierwsza), albo w górę, w stronę najwyższych szczytów Atlasu. Wiedziałem, że na wysokości 3000 m npm jest małe schronisko wybudowane jeszcze przez Francuzów, lub raczej schron bezobsługowy. Zagadałem gospodarza o Lepiney.

– O, Lepiniiii! Lepiniiii! – odpowiedział z francuskim akcentem i wznoszącą się intonacją. Próbowałem dopytać czy dostanę tam jedzenie, ale on odpowiadał tylko – Lepiniii, Lepiniii, mmmmmmm – gdzie „mmmmmmm” wyrażać miało zachwyt. Z każdym powtórzeniem byłem bardziej przekonany by tam iść. Po nocy spędzonej w śpiworze, na materacu gospodarz zawołał mnie na taras. Tam czekało śniadanie w postaci płaskiego chlebka i oliwy z oliwek. Obowiązkowo była też słodka, miętowa herbata. Kolejny nocleg w standardzie „podłoga ze śniadaniem”.

Później zaprowadził mnie do czegoś w rodzaju sklepu, gdzie stopień zakurzenia towarów przywodził na myśl wykopaliska archeologiczne. Za wodę i ciastki sprzedawca zaśpiewał sobie równowartość pięćdziesięciu złotych. Mój gospodarz liczył razem z nim i kiwał potakująco, sugerując, że inaczej nie wyjdzie. Podziękowałem wiec i poszedłem przed siebie, zły, że musiałem zmienić zdanie o jego bezinteresownej gościnności.

Nad rzeką znalazłem plastikową butelkę, która po wypłukaniu i napełnieniu świetnie zastąpiła mi ten marokański odpowiednik Borjomi.
W uszach ciągle brzmiało mi dźwięczne: – O, Lepiniii! Lepiniiii!

Dzień 3. Lepinei – Tizi n’Tadat – Mouflon – Aroumd

– Po co tu przyjeżdżasz?
– W góry – odpowiedziałem zaskoczony pytaniem.
– Ja wiem, ale jest tyle różnych gór na świecie. Co tu jest takiego, że tu wracasz?
– Wioski – odpowiedziałem bez namysłu i wróciłem do wcinania najlepszego tajine’a jakiego do tej pory jadłem.

Przewodnik, który zadał to pytanie prowadził 15 osobową grupę arabskojęzyczną. Nocowali także w Lepinei.
Poza drogą, którą przyszedłem, można było iść jedynie w górę, po rumowiskach, na skalistą grań i zejść do doliny Rheraya. Przyjście jest mało uczęszczane. Na dwa kroki w górę, osuwałem się o jeden w dół. Szlaków tu nie ma, pomocne są jedynie kopczyki z kamieni ustawiane przez poprzedników.

Około południa spotykałem ponownie przewodnika z grupą na przełęczy Tizin Tadat (3750 m npm). Po drugiej stronie stromej doliny ciemnoszary Toubkal wyglądał jakby był cały z węgla.
Ruszyłem pierwszy szukając możliwie stabilnej drogi przy skałach. Za mną przewodnik poprowadził grupę samym środkiem rumowiska. Zjeżdżali wraz z lawiną kamieni przewracając się co chwilę. Kamienie wielkości grapefruita przelatywały tuż przy ich głowach.

Kiedy byłem tu ostatnio w zimie 2019 roku, tuż po brutalnym morderstwie dziewczyn ze Szwecji i Norwegii, władze wprowadziły obowiązek wynajęcia przewodnika na odcinku Imlil – Muflon – Toubkal. Wtedy chyba wszyscy mieszkańcy Imlil stali się przewodnikami. Wielu z nich nie znało tras, którymi prowadzili swoich klientów. Przewodnik prowadzący mnie wówczas na Temesgidę, nie wiedział który szczyt jest który, nie mówiąc o znajomości drogi, czy poruszaniu się w warunkach zimowych po czterotysięcznikach. Podobnie było teraz. Kilka razy wołał do mnie z góry pokazując którędy mam iść. Kiedy po kilkudziesięciu metrach zawisałem nad urwiskiem, on z grupą czekał aż znajdę inną drogę zejścia po czym ruszał za mną.

Kiedy doszedłem do dna doliny, było już późne popołudnie. Zrezygnowałem z dalszego przejścia, przez kolejną przełęcz do jeziorka Ifni i wioski Amsouzart. Z potłuczonymi i obtartymi kostkami miałem ochotę jedynie zejść do cywilizacji. Pozostało przejście 10 km odcinka, pełniącego tu rolę „drogi do Morskiego Oka”. Większość turystów przybywa tu tylko po to by zdobyć najwyższy szczyt Atlasu. Nocują w schronisku Muflon na 3200 m. Ich bagaże często wnoszą tu muły.

Już po zmroku dotarłem do wioski Aroumd, gdzie z radością powitałem cywilizację w postaci miękkiego łóżka, ciepłego koca i niebywale słodkiej, berberyjskiej herbaty. Następnego dnia zszedłem do Imlil skąd po dwóch godzinach jazdy minibusem znalazłem się w gwarnym Marakeszu.

Jamaa el Fna tym razem tętniła życiem, zupełnie jak w czasach przedcowidowych.

Pozostał już tylko romantyczny zachód słońca w Marakeszu…

Dobranoc 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *